This is not the Punisher you're looking for, albo recka drugiego sezonu.
Zjebali to. The end.
--------------------
Co? Że za krótko? No a co tu więcej pisać?
Dobra, dobra... Pochowajcie te maczety i koktajle. Przydadzą się na jakieś pół roku po Brexicie w Anglii.
Enyłej...
Miałem pietra kończąc reckę sezonu pierwszego, że jak zrobią kolejny to jest szansa że to skiepszczą. No i co? No i się nie pomyliłem, urwał nać.
Aha, będą spoilery.
Od czego by tu zacząć, słuchajcie? Początek jest jak z opery mydlanej, albowiem, wyobraźcie sobie że Frank, któren buja się po kraju bez celu, będąc po finale jedynki człowiekiem wolnym jak ptica, znajduje sobie kobietę. I co? I nic, bo laska dostaje kulkę podczas rozróby w knajpie, w której pracuje. A przyczyną tejże jest druga dziunia, która napatacza się Castle'owi ni z gruchy, ni z pietruchy i pakuje go w nowe szambo. Ktoś za cośtam ją ściga generalnie, w grę wchodzi ofkoz wielki biznes, wielka Ameryka i jeden wielce nie po kolei będący na umyśle ksiądz morderca. A w środku Frank lutujący kogo popadnie. Jakoś raz na dwa odcinki.
Jedno. Wielkie. Nic.
Tyle Wam powiem.
Fabułą jest tak idiotycznie zaczęta i rozwiązana w trakcie sezonu, że nie wiedziałem, śmiać się mam czy płakać. Raz, że sam motyw z powrotem Franka na wojenną ścieżkę jest słaby w uj, choć od biedy do przyjęcia, no bo wmieszał się, chciał pomóc etc. Ok, ujdzie. Tylko że to, co się potem z tym dzieje to jest kompletna jazda na kwasie - jakieś rozkminy dziwne, jakieś rozmowy z duchami własnej rodziny, jakieś na siłę wciskane motywy że Castle morduje bandytów dla samej chęci mordowania...
Bez jaj, ok? Sam tytuł wskazuje na motywy - "Punisher" czyli ten, który niesie karę. W domyśle dla wszystkich kryminalistów z tytułu słabości systemu, który nie chroni niewinnych i nie może ukarać tych co wprost przeciwnie. I choć śmierć rodziny Castle'a była motorem jego wendetty, to to wyżej było jej paliwem. A tu? Powrót na ścieżkę rzezi z powodu małolaty (z którą "więź" jest słabsza niż moje bicepsy) i księdza psychopaty? #NotFunny.
Do tego powrót postaci z pierwszego sezonu, tutaj wciskanych na chama i kompletnie odrealnionych z motywacji, która ich pchała do działania poprzednio, jak choćby kumpel Castle'a z woja - Curtis, sanitariusz prowadzący weterańską grupę wsparcia. No nie ten sam koleś, choć aktora nie zmienili. Teraz nagle z pokaleczonego, ale chcącego poukładać sobie życie gościa zrobili Frankowego pomocnika. Spoko, tylko że poprzednio ziomek był TOTALNIE NA NIE w temacie wendetty i wszystkich punisheryzmów. A tu nagle: "Ojk, let's do it".
"No dobra, ale coś go ku temu popchło", powie ktoś.
A i owszem i to jest w całym tym sezonie najgorsze. Billy. Russo. Czyli Jigsaw. Legendarny wróg Punishera, jeden z jego najgorszych nemezisów. Kompletnie ześwirowany po tym jak Castle pociął mu twarz na kebab i płonący za to zemstą nieugaszoną. Tak było w komiksach.
Tylko że nie tutaj. Tutaj typ nie pamięta nawet kto, dlaczego i w jakich okolicznościach mu to zrobił. Fakt taki, że nie wygląda w ogóle jak Jigsaw (który miał tak zdeformowaną japę, że proszę siadać) tylko jak zagłodzona wersja Popka. I tak samo się zachowuje.
To jest, kurwa, Jigsaw? |
To jest Jigsaw. |
I nie będę nawet zaczynał tematu samego antagonisty, bo wyć mi się chce. Nie, słuchajcie. To jest kompletnie inny Castle. I jak w jedynce totalnie rozumiałem typa i czułem to, co on bo to było po prostu widać w grze Bernthala, tak tutaj... No nie.
Słabo. Jestem rozczarowany w cholerę.
Szkoda, bo miałem nadzieję że mimo zamknięcia całości poprzednio, skoro już się za kontynuację zabrali, to tego nie spieprzą. Spieprzyli. Po maksie.
Rzekłem.
Komentarze
Prześlij komentarz