Co by było, gdyby Prosiaczek napisał książkę, czyli "Świnia ryje w sieci".

Tak, ten Prosiaczek. Z "Kubusia Puchatka". Pod warunkiem, że dorósłby, zgorzkniał jak diabli i zaczął hurtowo żreć burgery?

Wyszłoby z tego, sądzę, coś całkiem ciekawego.

Coś jak "Świnia ryje w sieci" autorstwa pana o wdzięcznej ksywie PigOut (tak, wiem. Początek suchy ale jakoś zacząć trzeba).

Kim jest ów mąż zacny, iż ja, nikomu nieznany początkowo blogujący ośmielam się męczyć Wam tyłki o książce, którą tenże wydał jakieś dwa miesiące temu? Blogerem opisującym wszystko co widzi - od filmów, poprzez różnej maści eventy, po swoje własne, naocznie zobaczone i doświadczone życiowe śmiesznostki i fakapy. Ma stronę na FB i własnego pełnokrwistego page'a w sieci z masą kontentu, więc jeśli chcecie się coś niecoś na temat typa dowiedzieć przed zakupem jego opus magnum to włala.

O czym jest ta książka? O tym samym co powyżej. Na moje oko takie the best of z jego dotychczasowej kariery, choć mogę się mylić.

Trafiłem na samego bloga i książkę totalnie przypadkiem, znudzony do cna błąkaniem się po czeluściach internetu. Powiadam Wam, takie szukanie na wariata daje czasem zaskakująco fajne rezultaty, albowiem lepiej wydanych dieńgów nie było chyba w moim życiu. Nawet paczka dureksów przed pierwszym seksem nie ma startu.


Serio mówię. A skąd wniosek taki? Pospieszam wyjaśnić, aczkolwiek najsampierw o samej bukwie co nieco więcej, bo wypadałoby jakiś zarys zapodać albo coś w tym guście.

Otóż, słuchajcie książka owa to spis felietonów autora podzielony na tematyczne sekcje, z których każda zawiera po kilka historii orbitujących pi razy drzwi wokół jakiegoś czynnika wspólnego, np. podróży czy zjawisk społecznych aktualnie będących na tzw. topie. 

I teraz do meritum:
Powiem od razu - jeśli oczekujecie tu znalezienia odpowiedzi na jakieś mega istotne pytania tyczące się świata, porad dietowych, tipów na to jak ulepszyć swoje życie łatwo i bez bólu albo zdobyć fortunę to zły adres.

Ale jeśli lubicie dużej ilości dawki sarkastycznego humoru i językowej woltyżerki na wysokim poziomie to jest to już coś bardziej pod Was. 

Nie jest jednak tak, że wydawnictwo owo nie ma walorów edukacyjnych dla czytelnika, bo ma. Możecie się np. z niego dowiedzieć:
  1. Genezy fenomenu promocyjnych mordobić w marketach sieci różnych w naszym kochanym kraju.
  2. Dlaczego warto jednak brać ze sobą do Tajlandii prawo jazdy.
  3. Jak wygląda naprawdę tzw. męski wypad w góry.
  4. Czym kończy się hurtowe zamawianie paczek na Aliekspresie.
  5. Jak NIE jeść słodyczy w Holandii.
Może się okazać, że wszystko to i wiele więcej wiecie. Znaczy się brawo dla Was, bo jesteście dużo bardziej twardo stąpającymi jednostkami homo sapiens niż słowa te piszący, znaczy się ja, bo przyznam się, że miałem tu kilka razy niezłe zdziwko i czochrałem się po łbie w trakcie lektury, a potem tłukłem tymże o najbliższy blat zażenowany własnym dotychczasowym frajerstwem i głupotą. Czyli, drogi autorze propsy dla Ciebie, bo uświadomiłeś matoła w kwestii paru spraw

Niemniej jednak to wszystko to są niejako detale, rzeczy które dostajemy jako czytelnicy w bonusie, bo to, co jest esencją dzieła owego to język i humor. I te rzeczy stanowią o jego sile. Powiadam Wam, śmiałem się przy lekturze jak skończony kretyn co pięć sekund a nie zdarzyło mi się to bodajże od czasu pierwszego czytania "Bellewa Zawieruchy" jakieś lat temu piętnaście (sesja w gwinta z sagi wiedźmińskiej się nie liczy, bo potem było już tylko smutniej). A czytałem toto w nocy na lotnisku w Bristolu czekając na poranny lot do Polski, nie byłem więc sam. Miny postronnych bezcenne.
Nie mam pojęcia czy autor pisał swoje dzieło na trzeźwo, czy jednak jakieś wspomagacze w użyciu były, ale ewidentnie widać, że ma do tego dryg i smykałkę. Żonglowanie słowem idzie mu tak naturalnie jak sik na stojąco i podobną ulgę przynosi czytającemu, zwłaszcza jeśli jest kłębkiem nerwów i stoi na granicy załamania nerwowego, jak ja.
Serio - typ ciśnie niemiłosiernie po wszystkim i wszystkich, wliczając w to siebie samego a robi to w sposób, którego można tylko pozazdrościć, bez zbędnego rzucania nadmiarem kurew i silenia się na bycie cool. Ot chłopu zebrało się na przemyślenia, więc przemyśla. Tylko że nie obcyndala się w tańcu czyniąc to. 
Dla równowagi bywa też momentami poważnie i nostalgicznie, więc przyjdzie pewnie i Wam, jak mnie, kiwać głową ze zrozumieniem i zatęsknić za tym, o czym aktualnie rozdział czytacie. I to nie raz, jak choćby w rozdziale poświęconym Świętu Murarzy. Oj, kiwałem, kiwałem. 

Czy ma toto jakieś wady? Pewnie. Zdecydowanie odradzam czytanie tego za jednym zamachem, bo po jakimś czasie zaczynacie czuć zmęczenie, ale to bardziej kwestia samej konwencji gatunku niż autora. Wiadomo, że kiedy czyta się kilkanaście zamkniętych historii to odbiór jest inny niż przy łykaniu jednorazowo rozbudowanej fabularnie sagi. Inna konstrukcja, budowanie napięcia i takie tam. Po krótkiej jednak przerwie chce się wrócić i doczytać kolejne story "bo o czym będzie teraz?".
Nie polecam czytania tego w czasie jedzenia albo przy porannej kawie. Możecie umrzeć na milion sposobów, jeśli zaniechacie tej ostrożności, a i straty w sprzęcie domowym mogą się okazać dość znaczne. Wiem co mówię.

Zatem brać czy nie? Brać. Trzydzieści zeta to pikuś, jeśli ktoś lubi dobrze napisany pamiętnik internetowego hejtera w sosie ze wspominek i nostalgii za tym, co było dobre.
Leczy ta książka, mówię Wam, z chandry lepiej niż wszystkie piguły na tego typu przypadłości. I całkiem nieźle po lekturze nastraja do świata.

To tyle chyba. Zasuwajcie kupować.

P.S. Drogi PigOucie - rozśmieszył mnie suchar o Antosiu. Jak żyć?

Komentarze

Popular Posts

Darwin nie miał racji.

This is not the Punisher you're looking for, albo recka drugiego sezonu.

This is not a show you are looking for, czyli "Punishera" recenzja nowego.