Brace yourselves - Święto Murarzy is coming.

Ano właśnie.

Dla mających problem z kalendarzem nadmieniam, że piszę te słowa ostatniego dnia miesiąca stycznia, a zabierałem się do tego od jakiegoś tygodnia.

No więc...
Słuchajcie, ja nie mam nic do Walentynek. W sensie do tego, że jest to Święto Zakochanych etc. Fakt taki, że patron dnia owego obejmuje swym niebiańskim czuwaniem również ludzi umysłowo szwankujących nie ma tu znaczenia, każdy zakochany bez wahania zaświadczy.

Fajnie, że jest w kalendarzu takie święto. No bo skoro mamy Dzień Czarnego Kota, albo Dzień Placka Ziemniaczanego (my personal favourite), to czemu by rozmotylkowani i rozmotylkowane brzusznie nie mieli mieć?


Problem polega na tym, że jak nadmieniono na wstępie, do samego dnia jest ponad czternaście dni jeszcze a machina marketingowa szaleje już na całego. Wpiszcie sobie w gugle "Walentynki", zobaczycie co Wam wyskoczy.

Ano właśnie. Tu jest wampir pogrzebany.

Reklamy. Marketing. Promocje. Lawina czerwonych serduszek, "imprez", dekoracji i wciskania tego wszystkiego wszelkimi możliwymi sposobami, bez znaczenia chcesz czy nie.

Powie ktoś "Olej".

Kochani, ja siedzę w UK. Czaicie? Na naszej kochanej polskiej ziemi byłoby to możliwe, zwłaszcza u mnie na wsi, wystarczy wyłączyć laptopa i pierdolnąć telefon w kąt pokoju (co pewnie i tak nastąpi też tutaj). A nawet w mieście większym można to zlać ciepłym sikiem, bo jednak temat za mocno nie wchodzi, aczkolwiek co będzie za kilka lat tego nie wie nikt.
Miejscowi, z całym szacunkiem dla nich, łykają to jak pelikan rybę bez chwili refleksji i jarają się jak pięciolatki darmowym lizakiem. Nawet na mojej pracowej grupie fejsbucznej ogłoszeniowej adminka kropnęła post dobre dwa tygodnie temu, zanim wyrwałem się na urodziny do Polski. Miesiąc przed.

Uwierzcie mi na słowo, ja nie jestem tym typem singla, który hejtuje ten dzień dla zasady, dla hejtu samego w sobie. Z tego już wyrosłem. I naprawdę ciepło mi się robi w miejscu, w którym powinienem mieć serce (a mam jeno stertę popiołu), kiedy widzę tego dnia szczęśliwe, uśmiechnięte i zapatrzone w siebie pary orientacji wszelakich.
Mimo moich dość mało życiowych i oderwanych od reala poglądów, że jak się kocha, to każdy dzień jest świętem (i nie jest to twierdzenie oparte tylko na teoretycznych rozkminach co by było gdyby), bo życie kreśli różne scenariusze. Bo praca, choroby, dzieci, kredyty etc. więc się zapomina. Powszednieje to. Albo po prostu jest zwyczajny strach przed okazywaniem afektu otwarcie, czy też wyznaniem tego ze względu na obciach czy odpowiedź odmowną. I taki dzień, taki... Bufor uczuć jest fajny, jest potrzebny.

Odesłać dzieci do siostry singielki/teściów/rodziców i po prostu ze sobą być. Nawet bez diabli wiedzą jakiej ekstrawagancji, choć ograniczeń nie ma. Po prostu być ze sobą i dla siebie, choć na chwilę. 

Fajne to jest, wiecie? Widzieć ludzi będących tylko ze sobą i dla siebie, pary zamknięte w swoich własnych spojrzeniach, we własnym świecie, innym od każdego mijanego.

I fakt taki, że z roku na rok coraz bardziej boli, że ja nie mam z kim tego świata zbudować nie ma tu nic do rzeczy. Boli, fakt. Ale to jest, meine liebe, wynik moich własnych życiowych fakapów, błędów i zrytego beretu niestety. Dlatego Walentynek o to nie obwiniam i nie hejtuję.

No ale dlatego też nie cieszy mnie fakt ich nadejścia i nachalnego reklamowania gdzie popadnie.
Bo jestem sam. Kompletnie, totalnie i całkowicie sam. I w taki dzień jak ten czuję się po prostu gorszy, znaczy jeszcze bardziej niż zwykle. W normalne dni jakoś idzie to wytłumić, zagłuszyć. W ten jeden ni cholery nie da się.

Zwłaszcza tutaj, na Wyspach, gdzie dosłownie każdym możliwym otworem wciska się, jakie to zajebiste święto i że mimo faktu nieposiadania powodów do tego, powinienem się uśmiechać, cieszyć i świętować. Pies jebał fakt, że świętować nie mam absolutnie czego. Chciałbym. Bogowie wszelkich panteonów widzą, że chciałbym. Ale nie mam.

Dlatego, mimo miłych rzeczy opisanych powyżej, nie lubię tego dnia. Nie, bo nie mam możliwości bycia zostawionym w spokoju. Nie chcę żadnych życzeń, odzywania się przyjaciół czy czegoś w ten deseń, bo to by było jak gaszenie ognia benzyną.

Tylko fajnie by było, jakby cały ten czerwono-serduszkowo-emocjonalny młyn miał na względzie ludzi mojego pokroju, którym w taki dzień najzwyczajniej jest smutno i przykro. I fajnie by było jakby można ich było zostawić samym sobie, nie zmuszając do cieszenia się na siłę.

Jak już skończyliście się śmiać gromko i pukać w czoło nad naiwnością życzenia powyższego, otrzyjcie oczy swe załzawione i doczytajcie do końca, będzie pozytywniej ;)

Pomijając fakty powyższe i smutny wydźwięk takowych jeśli o osobę słowa te piszącego chodzi, powiem Wam tak - kochajcie się (owszem, namiętna miłość fizyczna jest tu jak najbardziej wskazana i na miejscu, a im bardziej wykręcona lokacja na takową tym lepiej. #SeksyPropsujemy).

Bądźcie razem, z tymi, których darzycie afektem. Pamiętajcie i bądźcie dla siebie nawzajem. Dzielcie złe przez dwa a dobre mnóżcie razy dwa, tak jak to powinno w związkach być (osoby w relacjach poliamorycznych z wiadomych względów wstawiają w równanie odpowiednią liczbę żeby się matma zgadzała). I niech każdy poranek, kiedy budzicie się obok Niego czy Niej, będzie niepowtarzalny, nie tylko ten czternastego.

Miłość bowiem to rzecz piękna i wielka. Mówię z autopsji, choć nieodwzajemnionej. Wszystkie te teksty o jej mocy i sile to prawda. Potwierdzam własną kaprawą, mentalnie spierdoloną osobą.

Ktoś powie, że autorytet po byku, no ale kochani, jakie czasy takie i autorytety, nie? ;)

Życzę Wam wszystkim na ten dzień kompletnego zwariowania. A portfelom mimo wszystko odrobiny ulgi.

Rzekłem.

Komentarze

Popular Posts

Darwin nie miał racji.

This is not the Punisher you're looking for, albo recka drugiego sezonu.

This is not a show you are looking for, czyli "Punishera" recenzja nowego.