Przeboje podróżnicze, albo o Poznaniu dla ewentualnie zainteresowanych słów kilka.
Cześć.
Na wstępie zaznaczam, że nie mam kompletnie eksperiencji w robieniu tego typu wpisów i jest to moje pierwsze podejście, więc jeśli zajrzy tu ktoś wylevelowany w temacie i będzie miał jakieś konstruktywne uwagi co do zawartości i merytoryki to ja bardzo chętnie takową przyjmę.
Na drugim wstępie, po uwadze PigOuta muszę powiedzieć czemu nie ma fot, zawsze w tego typu wpisach obecnych - ano temu, żem nie planował jakichkolwiek tego typu produkcji i nie zaopatrzyłem się w odpowiedni sprzęt fociarski. A moim telefonem to można sobie co najwyżej powycierać nos. Temu podlinkowane miejsca gdzie mnie zaniosło, w ramach nieudolnego zastępstwa. Zaś się poprawię.
Ad rem zaś...
Z racji, że w piątek ostatni miałem urodziny, stwierdziłem, że czas najwyższy zabalować i pozwiedzać, więc po losowaniu równie długim i interesującym jak transmisja z obrad podkomisji ws wiadomej, padło na Poznań.
Byłem tam wcześniej razy dwa, ale tylko i wyłącznie w celach eventowych, więc wiecie - wpad na imprezę, noc z życia wyjęta i czołganie się z powrotem na pociąg, z reguły cierpiąc męki z tytułu tego, co się na takowych balach wyczynia i jakie są tego skutki dzień po.
Tym razem miało być inaczej. Zamiar był, coby trochę pozwiedzać wtopiwszy się w tłum localsów.
Notka owa zatem to swego rodzaju wpis pamiętnikarsko-kronikarski z całej eskapady z rekomendacją miejsc w których osobiście byłem, aczkolwiek celem samym w sobie odwiedzenie tychże miejsc nie było. Ot, miałem czas, to zajrzałem.
But first, jak mawiał Jim Carrey w "Masce", kwestia kwaterunku.
Jeśli akuratnie nie posiadacie wśród znajomych nikogo w mieście, albo jeśli posiadacie ale owi z jakichś dziwnych powodów przekiblować Was nie zechcą, a szukacie czegoś w dobrym standardzie, przyzwoitej cenie i w świetnej lokalizacji, skąd wszędzie jest blisko, to obczajcie sobie na bookingu lokal o nazwie St. Martins Apartments przy ul Św. Marcin 38. Pokoje są naprawdę fajnie utrzymane i wyposażone we wszystko co umożliwia samodzielną egzystencję, również w zakresie przygotowywania posiłków, dosłownie przez ścianę jest Żabka, Biedra, Lidl i bankomat na wypadek nagłej potrzeby posiadania gotówki i jako się rzekło, jest stamtąd praktycznie wszędzie blisko. A nawet jeśli potrzebowalibyście kopnąć się w dalsze rejony miasta, choćby do Cytadeli (której nie zwiedziłem) albo na lotnisko, to zagęszczenie okolicznych przystanków lokalnej komunikacji miejskiej ułatwi Wam to bez jakiejkolwiek spiny i zadyszki.
Jeśli zaś najdzie Was głód i zrządzeniem losu jesteście weganami, albo fanami kuchni niestandardowej, to praktycznie za rogiem, schowana w cichym zaułku, siedzi sobie MiXtura Vege. Lokal ów cieszy się w wegańskim światku zasłużoną renomą, a i ja jako osoba mimo wszystko mięsna zachodzę tamój regularnie przy sposobności, bo po prostu się opłaca. Menu jest na tyle zróżnicowane i ciekawe, że każdy, ale to dosłownie każdy znajdzie coś dla siebie. Tylko lojalnie uprzedzam, że musicie być solidnie głodni idąc tam, bo porcje jakie fundują, a zwłaszcza mega wielkie burgery (które zadowoliły by nawet PigOuta rozmiarami i jakością) potrafią zmusić do zastanowienia nad pojemnością żołądka, ewentualnie po konsumpcji przeobrazić jedzącego w anakondę po połknięciu dorodnej kapibary.
Taki jeden malutki mankament to dość długi czas czekania na jedzenie, ale że mają tam regał z książkami i kilka planszówek, nie jest to upierdliwość zbyt dokuczliwa.
Dla tych wolących bardziej typowe podejście do kulinariów i napychania sobie bebecha jest alternatywa. Mieści się owa na Starym Rynku, dokładnie naprzeciwko ratuszowego zegara, a zwie się Podkoziołek. Specjalnością zakładu są dania regionalne i specjały kuchni wielkopolskiej, co dla mnie akurat było mega spoko, bo lubię popróbować lokalnych przysmaków, mając na uwadze potencjalne ryzyko jakie się z tym wiąże. No ale że mój Tato w wojsku był saperem... Wybór jest duży, ceny są niskie a opcja zmontowania sobie swojego własnego naleśnika z sugerowanych w karcie półproduktów pozwala poczuć się jak miszcz kulinarnego tetrisa albo inny Amaro. Ważne jest to, że najecie się po dziurki w uszach i jeszcze dokładkę rozważycie, bo dają dużo i na maksa dobrze.
Wzmiankowany lokal zasię jest idealną bazą wypadową celem obczajenia samego Starego Rynku i atrakcji jego. W sensie jeśli jesteście fanatykami staroci i koneserami architektury wiekowej oraz muzeów wszelkiej maści (Archeologiczne, Instrumentów Muzycznych i Wojskowości to te, które widziałem. Słyszałem też o takim co muzeuje rogale świętomarcińskie (#HowAwesomeIsThat?).
Jak już zaś zmęczycie się łażeniem, foceniem i podziwianiem, a nastanie wieczór i w gardłach Wam zaschnie to opcje wprawienia się w stan błogosławiony mam dla Was dwie:
Na pewno tam wrócę, tylko tym razem w porze letnio-wiosennej, więc będzie trochę relacji z plenerów i okolic parkowo-nadrzecznych, które podobno też warto zwiedzić.
W każdym razie jak na początek nowego roku nie zmarnowany był to czas i fundusze. Warto było.
I tym optymistycznym akcentem pozwolicie, że się pożegnam. Będzie ciąg dalszy.
Na wstępie zaznaczam, że nie mam kompletnie eksperiencji w robieniu tego typu wpisów i jest to moje pierwsze podejście, więc jeśli zajrzy tu ktoś wylevelowany w temacie i będzie miał jakieś konstruktywne uwagi co do zawartości i merytoryki to ja bardzo chętnie takową przyjmę.
Na drugim wstępie, po uwadze PigOuta muszę powiedzieć czemu nie ma fot, zawsze w tego typu wpisach obecnych - ano temu, żem nie planował jakichkolwiek tego typu produkcji i nie zaopatrzyłem się w odpowiedni sprzęt fociarski. A moim telefonem to można sobie co najwyżej powycierać nos. Temu podlinkowane miejsca gdzie mnie zaniosło, w ramach nieudolnego zastępstwa. Zaś się poprawię.
Ad rem zaś...
Z racji, że w piątek ostatni miałem urodziny, stwierdziłem, że czas najwyższy zabalować i pozwiedzać, więc po losowaniu równie długim i interesującym jak transmisja z obrad podkomisji ws wiadomej, padło na Poznań.
Byłem tam wcześniej razy dwa, ale tylko i wyłącznie w celach eventowych, więc wiecie - wpad na imprezę, noc z życia wyjęta i czołganie się z powrotem na pociąg, z reguły cierpiąc męki z tytułu tego, co się na takowych balach wyczynia i jakie są tego skutki dzień po.
Tym razem miało być inaczej. Zamiar był, coby trochę pozwiedzać wtopiwszy się w tłum localsów.
Notka owa zatem to swego rodzaju wpis pamiętnikarsko-kronikarski z całej eskapady z rekomendacją miejsc w których osobiście byłem, aczkolwiek celem samym w sobie odwiedzenie tychże miejsc nie było. Ot, miałem czas, to zajrzałem.
But first, jak mawiał Jim Carrey w "Masce", kwestia kwaterunku.
Jeśli akuratnie nie posiadacie wśród znajomych nikogo w mieście, albo jeśli posiadacie ale owi z jakichś dziwnych powodów przekiblować Was nie zechcą, a szukacie czegoś w dobrym standardzie, przyzwoitej cenie i w świetnej lokalizacji, skąd wszędzie jest blisko, to obczajcie sobie na bookingu lokal o nazwie St. Martins Apartments przy ul Św. Marcin 38. Pokoje są naprawdę fajnie utrzymane i wyposażone we wszystko co umożliwia samodzielną egzystencję, również w zakresie przygotowywania posiłków, dosłownie przez ścianę jest Żabka, Biedra, Lidl i bankomat na wypadek nagłej potrzeby posiadania gotówki i jako się rzekło, jest stamtąd praktycznie wszędzie blisko. A nawet jeśli potrzebowalibyście kopnąć się w dalsze rejony miasta, choćby do Cytadeli (której nie zwiedziłem) albo na lotnisko, to zagęszczenie okolicznych przystanków lokalnej komunikacji miejskiej ułatwi Wam to bez jakiejkolwiek spiny i zadyszki.
Jeśli zaś najdzie Was głód i zrządzeniem losu jesteście weganami, albo fanami kuchni niestandardowej, to praktycznie za rogiem, schowana w cichym zaułku, siedzi sobie MiXtura Vege. Lokal ów cieszy się w wegańskim światku zasłużoną renomą, a i ja jako osoba mimo wszystko mięsna zachodzę tamój regularnie przy sposobności, bo po prostu się opłaca. Menu jest na tyle zróżnicowane i ciekawe, że każdy, ale to dosłownie każdy znajdzie coś dla siebie. Tylko lojalnie uprzedzam, że musicie być solidnie głodni idąc tam, bo porcje jakie fundują, a zwłaszcza mega wielkie burgery (które zadowoliły by nawet PigOuta rozmiarami i jakością) potrafią zmusić do zastanowienia nad pojemnością żołądka, ewentualnie po konsumpcji przeobrazić jedzącego w anakondę po połknięciu dorodnej kapibary.
Taki jeden malutki mankament to dość długi czas czekania na jedzenie, ale że mają tam regał z książkami i kilka planszówek, nie jest to upierdliwość zbyt dokuczliwa.
Dla tych wolących bardziej typowe podejście do kulinariów i napychania sobie bebecha jest alternatywa. Mieści się owa na Starym Rynku, dokładnie naprzeciwko ratuszowego zegara, a zwie się Podkoziołek. Specjalnością zakładu są dania regionalne i specjały kuchni wielkopolskiej, co dla mnie akurat było mega spoko, bo lubię popróbować lokalnych przysmaków, mając na uwadze potencjalne ryzyko jakie się z tym wiąże. No ale że mój Tato w wojsku był saperem... Wybór jest duży, ceny są niskie a opcja zmontowania sobie swojego własnego naleśnika z sugerowanych w karcie półproduktów pozwala poczuć się jak miszcz kulinarnego tetrisa albo inny Amaro. Ważne jest to, że najecie się po dziurki w uszach i jeszcze dokładkę rozważycie, bo dają dużo i na maksa dobrze.
Wzmiankowany lokal zasię jest idealną bazą wypadową celem obczajenia samego Starego Rynku i atrakcji jego. W sensie jeśli jesteście fanatykami staroci i koneserami architektury wiekowej oraz muzeów wszelkiej maści (Archeologiczne, Instrumentów Muzycznych i Wojskowości to te, które widziałem. Słyszałem też o takim co muzeuje rogale świętomarcińskie (#HowAwesomeIsThat?).
Jak już zaś zmęczycie się łażeniem, foceniem i podziwianiem, a nastanie wieczór i w gardłach Wam zaschnie to opcje wprawienia się w stan błogosławiony mam dla Was dwie:
- Zalanie się w trupa w atmosferze totalnej bohemy, anarchii i lewactwa z opcją wyszalenia się na parkiecie, czyli Dragon Social Club na Zamkowej. W sensie jeśli wpadniecie tamój w tygodniu, ew. późnym popołudniem, bo w okresach szczytowych są tam podobno dzikie tłumy i zagęszczenie w okolicy dobrze zaopatrzonego baru takie, że dostojnie wiszącej nad owym głowy smoka nie widać. Aha, idźcie na ogródek i obczajcie sobie oznaczenie tamtejszych drzwi od kibla. Jak również sam kibel od wewnątrz (#WitamySięZMuszlą). Dupę Wam urwie, powiadam.
- Zalanie się w trupa na totalnym chillu i bez wysiłku, mając do wyboru tyle gatunków samego piwa, że i wojak Szwejk by był rad, zasuwajcie do NaPiwku na Wodnej. I tutaj mała uwaga - lokal nie jest jakoś specjalnie mocno oznakowany. O jego bytności świadczy tylko mocno zatarty napis na drzwiach, bowiem szyld nad owymi odnosi się do kompletnie innej formy działalności gospodarczej, więc bądźcie czujni lukając na Google Mapsy. Tamój też w weekendy jest tłocznie, ale jak już się uziemicie, nie będzie Wam żal. Zadbają o to barmani, którzy zawsze są skorzy do podsunięcia tego i owego celem degustacji i wejścia w relaksacyjny alkoholiczny zen. W tygodniu, jeśli lubicie, odbywają się tam też dość regularne sesje planszówkowe i erpegowe z dostępem dla każdego chętnego, gdyby jedno z powyższych leżało na Waszej półce z zainteresowaniami.
A że oba pomieniane lokale znajdują się w niezbyt dużej odległości od polecanej noclegowni, wracanie nawet najbardziej zawiłym wężem nie powinno potrwać zbyt długo, co też ma znaczenie. I mówię to z całkiem świeżej autopsji.
I to by było na tyle jeśli chodzi o rekomendacje, kochane czytaczki i czytacze, jeśli jakowiś tu zbłądzą.
Podsumowawszy powiem tak - jestem oczarowany tym miastem. Atmosfera totalnego wyjebania na system, luzu, zabawy i ogrom możliwości zmarnowania sobie wieczoru i spłukania się do zera zwala z kopyt a wrażenia czysto wizualne i ogrom motywacji do szwendania się w trybie japońskiego turysty to miód. I mówię to jako osoba wychowana na zabitej dziurami wsi, z syndromem chorobliwej niechęci do dużych ośrodków miejskich.
I to by było na tyle jeśli chodzi o rekomendacje, kochane czytaczki i czytacze, jeśli jakowiś tu zbłądzą.
Podsumowawszy powiem tak - jestem oczarowany tym miastem. Atmosfera totalnego wyjebania na system, luzu, zabawy i ogrom możliwości zmarnowania sobie wieczoru i spłukania się do zera zwala z kopyt a wrażenia czysto wizualne i ogrom motywacji do szwendania się w trybie japońskiego turysty to miód. I mówię to jako osoba wychowana na zabitej dziurami wsi, z syndromem chorobliwej niechęci do dużych ośrodków miejskich.
Na pewno tam wrócę, tylko tym razem w porze letnio-wiosennej, więc będzie trochę relacji z plenerów i okolic parkowo-nadrzecznych, które podobno też warto zwiedzić.
W każdym razie jak na początek nowego roku nie zmarnowany był to czas i fundusze. Warto było.
I tym optymistycznym akcentem pozwolicie, że się pożegnam. Będzie ciąg dalszy.
Komentarze
Prześlij komentarz